RadioPolska.pl - Jeszcze więcej radia!

Jeszcze więcej radia!

„Pracownicy Radia Wolna Europa/Biografie zwykłe i niezwykłe”

Lechosław Gawlikowski (rozmowa z autorem)

28-01-2016
Po godzinach: „Pracownicy Radia Wolna Europa/Biografie zwykłe i niezwykłe”, Lechosław Gawlikowski (rozmowa z autorem)

Blisko 260 biografii nieżyjących już osób pracujących w Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa, wykaz audycji Jana Lechonia z lat 1950-1956 oraz tytuły i opisy programów nadawanych przez RWE w latach 1952-1994 to elementy, które sprawiają, że książka Lechosława Gawlikowskiego – jej byłego wicedyrektora – jest wyjątkowa. Wydana nakładem Instytutu Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk i Naczelnej Dyrekcji Archiwów Państwowych publikacja „Pracownicy Radia Wolna Europa. Biografie zwykłe i niezwykłe” ukazała się na rynku na przełomie roku 2015 i 2016. W połowie stycznia 2016 roku autor – na stałe mieszkający w Monachium – przyjechał do Polski, aby promować liczącą 900 stron książkę. W czasie pobytu w Warszawie i Lublinie spotkał się z byłymi kolegami i koleżankami z pracy, ale też potencjalnymi czytelnikami i mediami. W tej ostatniej grupie znalazła się również RadioPolska. Zachęcamy do lektury wywiadu, który z Lechosławem Gawlikowskim przeprowadził Krzysztof Sagan.

Lechosław Gawlikowski na spotkaniu w Radio Cafe

Krzysztof Sagan: Pierwsza rzecz, która mnie zaskoczyła, to forma tej książki. Zazwyczaj publikacje o historii to albo suche, chronologiczne zestawienia dat i wydarzeń albo – na drugim biegunie – wspomnienia, które są nacechowane osobiście i mogą zawierać jakieś ułomności wynikające z niedoskonałości pamięci. Pośrodku jest pula książek, które – można powiedzieć – starają się skompilować jedno i drugie spojrzenie. Natomiast to jest zupełnie inne podejście i – jeśli chodzi o historię radiofonii – to chyba wcześniej się z takim nie spotkałem. Skąd akurat taki pomysł na książkę?

Lechosław Gawlikowski: Byłem w tej szczęśliwej sytuacji, że ja to pisałem dla żywej osoby. Moim docelowym czytelnikiem był mój siostrzeniec, który – gdy zaczynałem projekt – miał dwanaście lat. I widziałem te jego oczy pełne ciekawości i fascynacji. Z tego wynikała potrzeba wyjaśniania różnych rzeczy. Dla dwunastolatka pisze się przecież zupełnie inaczej niż dla osoby dorosłej. On rósł i ja rosłem razem z projektem. Książkę pisałem przez ponad dziesięć lat. I w związku z tym, że zaczynałem w sposób nietypowy, ta książka stawała się nietypowa. Początkowo dążyłem do zapisu stanu wiedzy o ludziach Radia Wolna Europa, który można by przekazać następnemu pokoleniu.

Ale dlaczego zdecydował się Pan historię radia opowiedzieć właśnie historiami ludzi?

Zacząłem bardziej konwencjonalnie, a mianowicie od programu badawczego „Historia Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa, lata 1950-1994”. Ten program został zgłoszony w Instytucie Studiów Politycznych PAN. Moim opiekunem był profesor Andrzej Paczkowski, naukowiec, wielka klasa człowieka, a po stronie amerykańskiej doktor A. Ross Johnson, były amerykański  Dyrektor RWE, naukowiec, historyk z powołania, jedyny naukowiec amerykański, który otrzymał zezwolenie na badanie dokumentów o Radiu Wolna Europa w centralnym archiwum CIA. To Ross Johnson decydował, które dokumenty radiowe zaproponować do zwolnienia do użytku naukowego. Czyli moim opiekunem był jedyny na świecie człowiek, który widział i miał te wszystkie dokumenty w rękach. Potem dawał rady: «wiesz, to nie jest takie jednoznaczne» albo mówił «tu musisz być ostrożny». Pamiętajmy, że po wielu, wielu latach, kiedy profesor Paczkowski zwrócił się do CIA o podanie jakichkolwiek informacji o Józefie Światle, to odpowiedzi nie było. A ja tę odpowiedź mogłem w jakimś sensie, jako zrozumiałą dla mnie wytyczną, mieć jak zadzwoniłem.

Okazało się z czasem, że na zarys historii Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa, który chciałem stworzyć, jest i za wcześnie i za późno. „Wojna w eterze” Jana Nowaka-Jeziorańskiego to były wspomnienia kluczowego aktora i sprawcy. Była to subiektywnie podana historia Radia Wolna Europa z pierwszej ręki. Trzeba sobie powiedzieć, że ja przyszedłem do RWE dopiero w roku 1972. Nie miałem wtedy stanowiska kierowniczego, nie byłbym więc osobą kompetentną do pisania wspomnień, na które było już zresztą za późno. Zarys historii powinni zaś napisać już ludzie młodsi i w kraju. Powinien to być osobny program naukowy pisany przez wykwalifikowanych historyków. Nie jest to wcale proste, ponieważ jest wiele delikatnych momentów, co do których istnieje jednocześnie kilka wersji. I w tym sensie moja próba byłaby zbyt wczesna, bo takiego zespołu jeszcze nie ma. A ponieważ jestem już po spotkaniu oko w oko z drugą stroną – miałem zawał – to wiedziałem, że nie jestem gotowy marnować tego co mi zostało na coś, co być może lepiej zrobią inni.

Opowieścią, która mi dała wiele do myślenia, było opowiadanie o pewnym historyku czy hobbyście francuskim, który przychodził w XIX w. do takiego archiwum – jak gdyby Urzędu Stanu Cywilnego – okręgu paryskiego i robił wypisy. I robił to przez wiele lat będąc ogólnym pośmiewiskiem – bo po co on robi te wypisy, skoro te wszystkie akta są w oryginale. Minęło sporo lat, wybuchł wielki pożar i cały budynek się spalił. Zostało tylko to, co zrobił właśnie ten hobbysta... Opowiadał mi to chyba Piotr Witt, który był naszym korespondentem w Paryżu i jest osobistością – czy osobowością – fascynującą pod każdym względem. Ja znalazłem się w podobnej sytuacji, ponieważ po zamknięciu RWE zajmowałem się archiwami – nie tylko programowymi, ale również korporacyjnymi – początkowo Rozgłośni Polskiej, a potem całej organizacji.

Dopiero kiedy stałem się insiderem i pracowałem w tym archiwum robiąc porządki i przygotowując różne rzeczy do przeprowadzki – bo nagle była przeprowadzka najpierw do Pragi, po czym podjęto decyzję, by część archiwum przekazać z Pragi do Instytutu Hoovera w Kalifornii – uświadomiłem sobie, że przecież myśmy się w gruncie rzeczy w radiu nie znali. To znaczy znaliśmy kolegów ostatniego pokolenia, natomiast życie starszych kolegów… ja znałem życiorysy może trzech osób. Niektóre nazwiska były znane, ale nasze życie było tak intensywne, że nie mieliśmy czasu na badanie historii. Kiedy wziąłem do ręki te stare papiery, czasem znalezione w zupełnie w przypadkowych miejscach, w których one nie miały prawa być, spojrzałem na ankiety, które ludzie wtedy wypełniali. Okazało się, że tam są informacje nie tylko o tym gdzie się kto urodził, imionach rodziców czy wszystkich pseudonimach organizacyjnych i pseudonimach, których delikwent używał. Czasami na emigracji nikt nie wiedział jak się w zasadzie ktoś nazywa – czy Malinowski to jego nazwisko czy też pseudonim. Oprócz tego rodzaju bardzo zasadniczych danych te ankiety zawierają również pewne podstawowe informacje o wykształceniu, karierze przedwojennej, środowisku z którego bohater pochodził, przynależności organizacyjnej, o tym co pisał, co go fascynowało, jakie miał osiągnięcia, gdzie i kiedy siedział. Ankiety były co prawda wypełniane dla dyrekcji Radia Wolna Europa, ale każdy kto miał zostać przyjęty do pracy musiał otrzymać tak zwany ‘clearance’, czyli zezwolenie pod aspektem bezpieczeństwa. W związku z tym szło to przez wydział security do CIA, czyli organizacji, która opiekowała się Komitetem Wolnej Europy, a więc pośrednio również Radiem Wolna Europa. Każdy kto wypełniał wtedy te dokumenty liczył się z tym, że to pójdzie do centralnego archiwum i gdyby się okazało, że jest to wypełnione z niezbyt wielkim szacunkiem dla faktów, to nie tylko straci natychmiast jakąkolwiek szansę przyjęcia do pracy, ale może się okazać, że będzie pociągnięty do odpowiedzialności prawnej za podanie fałszywych wiadomości.

Z tego co wiem ludzie wypełniający te ankiety trzęśli się ze strachu, żeby przez przypadek nie zrobić błędu, który mógłby im zaszkodzić. Dopiero kiedy się wie, że była taka sytuacja to wiadomo, że te ankiety mogą być źródłem wiarygodnych informacji. Kiedy się o tym przekonałem, to powstała we mnie myśl, żeby w ramach tego programu badawczego skoncentrować się na ludziach, a nie na zarysie historii. Przy czym według pierwotnego planu częścią tego zarysu miał być słowniczek biograficzny, czyli mniej więcej to, co profesor Andrzej Friszke opracował swego czasu w trzytomowym dziele o polskiej emigracji. I to był początkowo mój wzór. Jak byśmy spojrzeli na książkę, jej wymiary i ten słowniczek, to widać, że te oba etapy mojej pracy dzielą lata świetlne.

Można powiedzieć, że jest to cała encyklopedia.

To w moim zamiarze nie była encyklopedia, bo do tego z kolei potrzebny jest zespół. To zbiór informacji, który może bardzo dobrze posłużyć do stworzenia encyklopedii. Można powiedzieć, że to taka mini encyklopedia w tym sensie, że jest tam również opis i podstawowe informacje o ponad stu ważniejszych  stałych audycjach Radia Wolna Europa. I to był prawdę powiedziawszy oddzielny program badawczy, w którym niezmiernie pomógł mi były kierownik działu nagrań Archiwum Dokumentacji Mechanicznej – dzisiaj to jest Narodowe Archiwum Cyfrowe – pan Piotr Musur. Wspólnie stworzyliśmy tę część. Muszę się przyznać ze wstydem, stało się to dopiero pod naciskiem profesora Andrzeja Paczkowskiego. Ja już nie miałem sił nie tylko chodzić, ale czołgać się… Udało się dzięki temu, że mieliśmy te materiały zgromadzone, tylko trzeba je było „podpędzlować” i uporządkować. To zestawienie i wiedza w poszczególnych biografiach, to jest już pewien zarys tego, co w Rozgłośni było najważniejsze – kto w niej był i w tworzeniu jakich audycji brał udział.

Ciekawostką jest Aneks 2, czyli audycje Jana Lechonia w Radiu Wolna Europa. Jan Lechoń był postacią fascynującą, to on wygłosił pierwsze przemówienie do słuchaczy, on był tym, który witał społeczeństwo w kraju przedstawiając pierwszą Sekcję Polską Radia Wolna Europa, która 4 sierpnia 1950 roku zaczynała swoją pracę na antenie. To były czasy, kiedy nie było jeszcze archiwum i z jego spuścizny zachowały się tylko bardzo nieliczne audycje. Za każdym razem, kiedy spotykałem się z kimś, kto interesował się wielkimi twórcami w radiu, mój rozmówca mówił: «No tak, ale z tym Lechoniem to trzeba coś zrobić, przecież to jest niemożliwe, żeby o tak wielkim człowieku, który miał taki wkład do programu, nic nie było wiadomo». No i potem mówiono mi co by trzeba było zrobić. Ja uśmiechałem się wtedy myśląc, że to przecież oddzielny program badawczy, do którego trzeba być bardzo dobrze przygotowanym. Lechoń w swoim dzienniku po prostu pisał: «teraz o Malinowskim mówimy». Przecież początkowo nawet nie było wiadomo jaki to był Malinowski… Na szczęście z czasem te dzienniki zostały opracowane, więc tego rodzaju wątpliwości już nie było, ale były dwa różne wydania – londyńskie i warszawskie. Człowiek, który chciałby o tym pisać przecież ma wszystko za wyjątkiem jednego – czasu. Jeżeli zrobi się za niego tego rodzaju żmudne obliczenia, to wtedy dopiero można w krótkim czasie przygotować bardzo ciekawą pracę o twórczości Lechonia w RWE. Przynajmniej wie się jaką problematyką on żył.

Często powtarza Pan, że książka powstała bez naukowego grantu.

Gdybym działał w normalnych warunkach, to znaczy miał umowę podpisaną wydawniczą i grant, który by mnie zobowiązywał, to nigdy byśmy nie siedzieli przy tym stoliku, bo Pan nigdy nie uważałby za stosowne, że warto w ogóle ze mną rozmawiać. To byłaby jedna z takich prac jakich wiele, które są użyteczne, ale człowiek nawet na nią nie zwraca uwagi, bo wydaje się, że te dane są oczywiste. Żeby dać jeden przykład. Byłem w Waszyngtonie i tam natrafiłem na bardzo stare mikrofilmy, na których były stare dokumenty ilustrujące biografie. Ale okazało się, że tam nie ma już czytników do tych starych mikrofilmów. I wtedy Ross Johnson zwrócił się do George Washington University. Tam były archiwa, poszukali i znaleźli taki czytnik. Pozwolono mi wypożyczyć te stare mikrofilmy, niosłem je tam i mogłem w ogóle przeczytać. To niech mi Pan powie jaki program badawczy i ile pieniędzy na kwerendę trzeba by mieć, żeby tę operację powtórzyć.

Unikalną stroną tej książki jest to, że nie mając grantu nie musiałem się liczyć z żadnymi układami zmieniających się władz. Jedyną busolę, którą miałem, była busola we mnie. Profesor Paczkowski nigdy nie narzucał mi swoich sądów, z drugiej strony ten sam przywilej miałem, jeżeli chodzi o Rossa Johnsona. Praca jest tak dobra, jak dobry jest materiał archiwalny. Mojej pracy archiwalnej nikt nie może powtórzyć, bo po części te dane są w dalszym ciągu nieuporządkowane. Gdyby ktoś usiłował zamówić te dokumenty, to jest skazany na pomoc przypadkowych pomocników, których się zatrudnia przy takim projekcie. A delikwent nigdy tych dokumentów nie znajdzie, bo musiałby powtórzyć moją pracę, czyli musiałby być w tych archiwach może tysiąc godzin. Czuję się, jakbym powtórzył dzieło tego hobbysty z Paryża sprzed wielu lat.

Można powiedzieć, że to dzięki pasji… Ale ankiety i archiwum Wolnej Europy to tylko część źródeł, z których Pan korzystał.

To był ten zarys historii poszczególnych pracowników. Jeśli bym się ograniczył tylko do tego, to mielibyśmy w najlepszym razie słowniczek biograficzny podany w zwięzłej i bardzo dalekiej od próby naszkicowania sylwetek formie. Także to był – powiedziałbym tak jak mówi się w matematyce – warunek konieczny, choć niewystarczający. Dopiero gdy pojawiła się we mnie fascynacja, myśl, że ci ludzie zasługują na więcej, zacząłem szukać innych źródeł. To były przede wszystkim prace, które sami stworzyli albo audycje. Zacząłem przeczesywać nasz program, którego wcześniej nikt pod tym kątem nie przeglądał. Szukałem audycji, gdzie są wspomnienia albo elementy związane z biografią. I znalazłem dobrze ponad setkę, o ile nie więcej.

Tu przypomina mi się fragment książki „Pod anteną Radia Wolna Europa” Kazimierza Zamorskiego. Wspominał w niej, że jako były szef został poproszony o przygotowanie notatki o zmarłym Ignacym Klibańskim. Był taki zwyczaj w RWE?

Tak, to z jednej strony były właśnie audycje okolicznościowe. Kiedy ktoś umierał zwracano się do osoby, która zmarłego znała, z prośbą o przygotowanie wspomnienia. Mieliśmy też dwa razy cykle. Kiedy w latach osiemdziesiątych do Rozgłośni przyszedł dyrektor Zdzisław Najder, który miał wyczucie historii, natychmiast wprowadził audycję „ O nas samych”. Były to rozmowy praktycznie ze wszystkimi żyjącymi pracownikami, którzy z czasem przeszli do zmarłych. Z drugiej strony były „Radiowe portrety” – wywiady z wybitnymi pracownikami Rozgłośni, które prowadził głównie Paweł Zaremba – których bohaterowie w większości już zmarli. Miałem pełną świadomość, że są to dane unikalne. Były to materiały dźwiękowe, które trzeba było opracować, sprawdzić wszystkie nazwy, daty i tak dalej… Potem dopiero zacząłem szukać wspomnień, które bohaterowie mogli napisać. Na przykład znalazłem, że Zdzisław Marynowski – wszechstronnie uzdolniony pionier polskiej radiofonii przed wojną,  kierownik audycji literackich Polskiego Radia, bohater walki o granice, obrońca Lwowa na samym początku, który stracił oko w kawalerii i był inwalidą – miał też ciekawy epizod okupacyjny. Po wkroczeniu Niemców był jednym z pierwszych aresztowanych, cudem ocalał i potem dopiero znalazł się w Generalnym Gubernatorstwie. Miał za sobą już bohaterskie życie, na którym nie jeden inwalida mógłby spokojnie spocząć… Ale tu nie chcę ujawniać za wiele informacji… Faktem jest, że oprócz tego co robił jako konspirator zdążył jeszcze wziąć udział w powstaniu na Słowacji, bo jego żona była Słowaczką. Napisał potem wspomnienia, które odnalazłem w piśmie „Orzeł biały” – ale musiałem wiedzieć, że on w ogóle je napisał, odnaleźć, zamówić kopię, przeczytać, przeanalizować… Trzeba pamiętać, że docierając do źródeł miałem do czynienia nie tylko z faktami, ale też pseudofaktami, które są niezwykle trudne do sprawdzenia. Szybko zrozumiałem, że muszę być niezwykle ostrożny. Myśmy bowiem byli jednocześnie i bohaterami i antybohaterami w kraju. Osoby, o których na emigracji pisało się jedno, w kraju były szkalowane. Przykładem takiego właśnie smutnego losu był wspomniany Zdzisław Marynowski… Wydaje mi się jednak, że fragment recenzji, profesora Rafała Habielskiego, który jest na okładce mojej książki, to są zbyt piękne słowa. Jako autor wiem do jakich materiałów mimo wielu wysiłków nie zdążyłem dotrzeć.

Czy w opracowanych życiorysach znalazło się coś takiego, co Pana niezwykle zaskoczyło?

Tak, i to wielokrotnie. To chyba jest tak, że z Polski pamiętałem wielu ludzi, którzy mówili o sobie rzeczy fascynujące, a potem okazywało się, że bardzo przesadzali. W RWE było odwrotnie – bardzo często poznawało się bohatera, który w ogóle się tym nie chwalił. Największym dla mnie zaskoczeniem był Tadeusz Chciuk-Celt, wicedyrektor Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa pod sam koniec, ostatni prezes Polskiego Stronnictwa Ludowego na emigracji, a jednocześnie cichociemny. I to był jedyny polski cichociemny z czasów II wojny światowej, który dwukrotnie skakał na spadochronie i dwukrotnie powrócił do bazy. Do tego był człowiekiem niezwykłej skromności, bo ja od nikogo nie znałem wtedy jego historii. Poznałem ją dopiero, kiedy zająłem się pisaniem biografii i zaprzyjaźniłem z jego żoną Ewą. Ona mi różne rzeczy mówiła z pierwszej ręki, dotarłem do materiałów i zrozumiałem z jakim wielkim człowiekiem ja żyłem. Znałem jego działalność społeczną, wiedziałem, że jest harcerzem, a potem nagle przeczytałem opowiadanie „Koncert”, gdzie jest jego historia z czasów okupacji. Zrzucają ich na spadochronie, zniesieni przez wiatr albo po prostu wysadzeni o parę kilometrów od granicy lądują na terenach włączonych do Rzeszy. Tam łapią ich Niemcy myśląc, że to chłopi miejscowi. I wtedy w pewnej chwili na wartowni, stojąc pod tymi wymierzonymi w nich karabinami, Celt wyciąga pistolet i po prostu zabija pierwszego Niemca … To przecież nie był nawet James Bond, bo to był James Bond na polskiej wsi. I w jego opowiadaniu on o sobie nigdy nie pisał jako o bohaterze. Dla niego bohater był jeden, to byli polscy chłopi, Bataliony Chłopskie. Dla mnie było to fascynujące przeżycie…

Mówił Pan wcześniej o pasji. Bez pasji i bez tego, że wobec tych wielkich bohaterów trzeba mieć w sobie pokorę, ta książka by nigdy nie powstała. Cały czas pisałem te biogramy z szacunkiem dla osób zmarłych. Pisałem to tak, że gdyby osoba nagle mi ożyła i siadła tak jak Pan po drugiej stronie stołu, to mógłbym pokazywać «Panie Zdzisiu, to jest Pański życiorys». I on by przeczytał i powiedział «Wie Pan, bardzo mi się podoba». Musiałem to pisać tak, żeby – wiedząc, że po drugiej stronie zmarły nie ma tych swoich wad i obciążeń – on dał mi swojego „okeja”.

Mówił Pan, że część z opisanych osób Pan znał. Czy takie biogramy pisało się łatwiej czy trudniej?

Generalnie pisało się łatwiej. W przypadku osób, które zmarły przed moim przyjściem do Rozgłośni nie zawsze mogłem sobie wyobrazić ich – dzisiaj byśmy powiedzieli – sformatowanie wewnętrzne. Na przykład jeżeli ktoś był oficerem służby czynnej Wojska Polskiego przed wojną, to dopiero jak poznałem dwóch innych oficerów z tej samej generacji, to mogłem coś powiedzieć również o tamtej osobie. Jeśli ktoś był konspiratorem WiN-u i ja potem wiedziałem, że to był konspirator WiN-u, to jak trochę go poznałem, to mogłem sobie wyobrazić innych. Czasami ta wiedza była nie wprost, ale to sformatowanie poszczególnych środowisk istniało. Porównałbym to do patrzenia na mieszkańców domu ze szkła, gdzie są szklane ściany dzielące całą strukturę. Wiedząc jak ludzie są sformatowani wiedziałem jakich ścian – czyli zakazów – nigdy nie przekroczą. Tymczasem młody naukowiec w kraju, który miał tylko dostęp do zachowanych dokumentów, uważał że tych ścian nie ma… Dla mnie one były, co pozwoliło mi uniknąć zasadzek i pułapek wynikających z braku wiedzy jakie były reguły w poszczególnych środowiskach. I w tym sensie ta znajomość mi pomagała.

Gdy czytałem „Wojnę w eterze” Jana Nowaka-Jeziorańskiego i z drugiej strony „Pod anteną Radia Wolna Europa” Kazimierza Zamorskiego zainteresowała mnie sprawa Andrzeja Czechowicza. Nie zdając sobie sprawy, że bohater najgłośniejszej chyba afery szpiegowskiej związanej z RWE jeszcze żyje myślałem, że tutaj znajdę jakieś rozwiązanie tej „zagadki”.

Prawda jest taka, że sprawy skomplikowane rzadko można próbować w ogóle wyjaśnić, kiedy delikwent jeszcze żyje. Poza tym, żeby pisać w sposób wiarygodny o Czechowiczu, trzeba by mieć rzeczywisty dostęp do wszystkich materiałów archiwalnych po obu stronach. Bo materiały w Polsce to jedno, a co było po stronie amerykańskiej… Przecież Kazimierz Zamorski nie miał do tych dokumentów żadnego dostępu, ja do jakichś drobiazgów dotarłem, ale z tego nic nie wynika. Muszę Panu powiedzieć, że dotarłem do pracy magisterskiej Andrzeja Czechowicza, która gdzieś tam się zachowała. I siedząc w tym archiwum w ciągu paru godzin ją przeczytałem. Byłem pod jej wrażeniem. To było o udziale Polaków w podboju Azji Środkowej przez Rosję. I to było po prostu ciekawe. Uważam, że nie można walczyć z przeciwnikiem starając się go pomniejszyć. Pomógł mi w tym chyba Ryszard Kołaczkowski, wybitny Polak, który pracował w polskim Dziale Studiów i Analiz i nawet siedział przez pewien czas w jednym pokoju z Czechowiczem. On mówił: «wiesz, przy tym Czechowiczu to ja bym był ostrożny, bo to przecież w wywiadzie i w szpiegowaniu nie jest ważne czy kot jest czarny czy biały, czy się myje czy się nie myje… ale czy myszy łapie». Rzeczywiście Czechowicz często siedział w pomiętej koszuli i mówił to, co mówił… ale czy wiadomo czy dał sie zamknąć w biurze na cała noc czy nie? Trzeba by mieć dokładne informacje jak władze rozgrywały w tym czasie sprawę Wolnej Europy, jak to się nakładało, to jest oddzielny problem badawczy, dlatego  przestrzegał bym raczej przed  sądami  uproszczonymi.

Na pewno nie wykorzystał Pan wszystkich materiałów, na które trafił Pan przygotowując książkę. Czy myśli Pan o kolejnych publikacjach, spojrzeniach od innej strony czy chociażby życiorysach następnych osób, które do tej książki – w związku z przyjętym kluczem – się nie załapały?

Ja w tym roku kończę 70 lat, ale uważam, że biologicznie jestem o dziesięć lat starszy, bo lata pracy nad książką to było podwójne obciążenie. Ja się tak czuję w tej chwili. Więc nie. To co miałem zrobić, zrobiłem. Notabene jednym z najważniejszych elementów, które mnie skłaniały, że trzeba tę pracę zakończyć był fakt, że ja nie zachowywałem się tak jak naukowiec, a już zupełnie nie jak naukowiec w XXI wieku, który chodzi wciąż z notebookiem i wszystko zapisuje. Mój komputer był w głowie, bo po prostu jestem człowiekiem innego pokolenia. I wiedziałem, że jeśli będę miał te wszystkie moje znaki zapytania w głowie, to na jakieś wskazówki mogę trafić nawet idąc z zakupami. Ktoś mi coś pokazuje, ja mam drugą rękę zajętą i mówię: «Daj, to ja przeczytam». Czytam i niosę to w głowie do domu. I ja tak pracowałem ze świadomością, że zdarza się, że człowiekowi coś spadnie na głowę albo się uderzy i że będzie miał zablokowanie tej wielkiej twardej płyty, którą ma w głowie i że to jest największe niebezpieczeństwo dla pracy. Wiedziałem więc, że muszę – niezależnie od tego, że chciałbym jeszcze dalej badać – przelać to na papier, żeby było bezpieczne. Czy chcę pisać coś więcej? Niestety muszę Pana rozczarować. Dałem słowo mojej żonie, która przez dziesięć lat cierpliwie czekała, że będziemy wreszcie żyć razem. I przy całym szacunku dla ludzi młodych my ludzie starzy, odchodzący, mamy prawo, żeby po prostu cieszyć się życiem. A poza tym to jest zapis wiedzy na koniec roku 2013 i uważam, że ja tę wiedzę przekazuję teraz młodemu pokoleniu kierując się zasadą demokratyzacji dostępu do informacji. Ktoś w Koluszkach ma ten sam dostęp co w Warszawie i za te same pieniądze może prowadzić badania dalej. Uważam, że tu moja rola się zakończyła. Ma Pan rację, pozostało mi kilkanaście biogramów ludzi żyjących z pierwszego okresu, które opracowałem i uzgodniłem z nimi, ale ponieważ potem zgodziłem się na zasadę, że będzie jak w Polskim Słowniku Biograficznym – tylko osoby zmarłe – to te biogramy zostały. Są gotowe, więc można by je dodać gdyby była potrzeba taka, ale ja się już tego nie podejmuję. Mam poczucie odpowiedzialności. Gdyby się zrobiło nowe wydanie uzupełnione tej książki, to przecież trzeba następne trzy lata pracy badawczej i sił, których ja już nie mam.

Dziękuję za rozmowę.

Dziękuję.

Comments

Radoslaw Pientka *.dynamic.gprs.plus.pl 04-08-2020 17:35

Wlasnie,Kazimierz Zamorski lubil powiekszac swoja role.Ryszard Kolaczkowski,chwala redaktorowi Gawlikowskiemu.

Słuchacz Pr24 *.dynamic.chello.pl 10-08-2020 19:33

W "Wolnej Europie" jak można teraz posłuchać był idealny dźwięk przez łącza telefoniczne - czysty może za bardzo zaszumiony ale jednak zrozumiały i przyjemny do słuchania - teraz jest po prostu okropny dźwięk z tych komórkowych połączeń telefonicznych i internetowych na przykład w PR24 - trudno to "czkanie" słuchać i wytrzymać a przecież powinno być lepiej i czyściej i bez zakłóceń - dlaczego tak jest źle?

Post a comment